Wywiad Ryszarda Ulickiego z Andrzejem Słowikiem

Wywiad Ryszarda Ulickiego z Andrzejem Słowikiem

O walce z czasem, kolorach i źródłach inspiracji oraz o przestrzeni twórczej

z Andrzejem SŁOWIKIEM

rozmawia Ryszard ULICKI

 

- W tym roku nasz rocznik kończy 65 lat - ty w maju, a ja w lipcu. Udało się nam przeżyć sporo czasu. Jesteśmy niby „wojenni” – i jednocześnie „niewojenni”, a jednak za każdym z nas ta historia, starsza od nas, się wlecze. Jak daleko sięga twoja pamięć historyczna? Zwłaszcza ta rodzinna…

- O rodzinie ojca wiem bardzo mało. To była rodzina kolejarska i pochodziła ze Lwowa. Mam kiepską znajomość rodziny „po mieczu”, ponieważ ojciec nie bardzo się nią chwalił, a zwłaszcza – nie utrzymywał z nią kontaktów. Ojciec był nauczycielem po wyższych kursach pedagogicznych, czyli po takim przedwojennym SN i wiem, że potem próbował studiować historię. Mama również była nauczycielką po tych samych kursach, na których zresztą rodzice się poznali i uprawiała tak zwane „nauczanie łączne” czyli coś, co dziś nazwano by nauczaniem zintegrowanym na poziomie początkowym. Kiedy po wojnie, w latach 50. zaczęła to robić, wszyscy się dziwili. Miała bardzo nowoczesne podejście do nauczania i z tego powodu walczyła z elementarzem Falskiego, który uważała za anachronizm. Oczywiście, dziś wszyscy dostrzegają infantylizm tych opisów świata na poziomie – „Ala ma kota…to tato Oli, to lala Ali…” i tak dalej, aż do murzynka Bambo włącznie, który ucieka na drzewo i boi się mleka oraz kąpieli. Jak pamiętasz, ten wizerunek owego Bambo zdążył się wpisać w świadomość naszego pokolenia i wyposażyć nas w wyobrażenie o Murzynach dalekie od ideału równości ras.

Rodzina mamy silniej wpisała się w moją pamięć, ale również za dużo o niej nie wiem – miała tak zwane lepsze ziemiańskie pochodzenie - z Dunin Szuwalskich.

- To ty jesteś herbowy!

- Czy to ważne?

- Teraz zrobiło się ważne. Ludzie zaczęli szukać swoich korzeni. Heraldycy robią na tym pieniądze, bo szlachectwa szukają często ci, którzy gotowi są kupić je w komplecie z gustownym sygnetem.

- To pochodzenie długo nie było dobre. I to w różnych układach i konfiguracjach. Dopiero niedawno dowiedziałem się nieco więcej na ten temat. Oboje rodzice zostali relegowani z domów rodzinnych. Po obu stronach ich związek uznano za mezalians. Zwłaszcza rodzina matki. Jej ojciec, a mój dziadek, który również był pedagogiem, najwyraźniej nie zaakceptował męża swojej córki.

- To musiało być ciężkie przeżycie dla tej młodej wówczas kobiety …

- Tak, to prawda, było przykre dla obojga, ale nie należało jednak do kategorii przeżyć najtrudniejszych. Moja matka była osobą mocną i wytrzymałą na przeciwności losu. 10 lat spędziła na Magadanie, dokąd została zesłana za to, że – jak stwierdziła władza radziecka - „znała – a nie skazała”. Chodziło o ojca – akowca, który się ukrywał, gdy rodzice znaleźli się pod Wilnem. Wróciła do męża i trzech synów w 1954 roku. Miałem rok, jak ją zabrali. Pięć lat kopała złoto, a drugie pięć pracowała w szpitalu i starała się o przyjazd do Polski. Przywiozła mi stamtąd wyciśniętą tubkę po paście do zębów, a w tej tubce w kawałku bandaża była zawinięta maleńka grudka złota wielkości grochu, którą dała jej koleżanka, gdy wychodziła z obozu, by zawiozła do Polski i pokazała synom oraz powiedziała im, że to był zbyt mały urobek dzienny, by dostać normalną – obozową porcję jedzenia. Dla mnie to wszystko było jak bajka z jakiegoś innego świata. Nic nie rozumiałem. Byłem „ulubieńcem” komunistów. Miałem 12 lat, dostawałem darmowe bilety do kina, miałem co jeść i nie wiedziałem o okrucieństwach systemu. W domu bracia i ciotka, która mnie wychowywała nic nie mówili na ten temat. Bano się, że pójdę do szkoły i coś wyklepię. Powiem ci teraz coś, co pewnie zaszokuje współczesnych młodych, gniewnych historyków… Moim chłopięcym marzeniem było pojechać do Arteku. Byłem w OH, nosiłem czerwoną chustę i podobali mi się radzieccy pionierzy.

- Przyjazd mamy był zapewne przeżyciem radosnym i oznaczał powrót do normalności?

- Niestety, to wszystko nie było takie proste. Mówiłem już, że miałem rok, jak matkę zabrano na zsyłkę. Kiedy wróciła, była dla mnie osobą nieznaną. Nie mogła wykonywać zawodu, na dodatek ojciec natychmiast po jej powrocie odszedł od nas. Zostałem z tą moją nieznaną matką tylko dlatego, że zostali z nią moi starsi bracia - jeden o dziesięć lat, a drugi o pięć lat.

Prawdę mówiąc, nie mieliśmy nic i zaczęła się nasza rodzinna włóczęga. Nie mieliśmy przede wszystkim własnego mieszkania. Mama rok pracowała w domu dziecka. Mieszkaliśmy więc w pokojach służbowych i mieliśmy możliwość korzystania ze stołówki. Potem mama została kierowniczką internatu, więc mieszkaliśmy w internacie. Nie mogę powiedzieć, że cierpiałem z tego powodu. Takie życie miało swoje dobre strony, zwłaszcza, że ten internat funkcjonował przy technikum sportowym, które potem zamieniło się w Studium Nauczycielskie, by na koniec zostać Akademią Wychowania Fizycznego i cały czas z tego powodu miałem nieograniczony dostęp do pełnowymiarowego basenu. To była wielka frajda. Łącznie od 1954 roku do 1969 mieszkałem w internatach i akademikach, czyli w służbówkach. Prawdziwego – własnego mieszkania dorobiłem się jako bardzo dorosły człowiek - w roku 1975 słynnym z tego, że w Koszalinie odbyły się centralne dożynki.

Słyszałem, że od dziecka chciałeś być artystą…

- A co ty? Na ten temat poważnie zacząłem myśleć w szkole średniej. Rysowałem tak jak każdy chłopiec, ani lepiej ani gorzej. Jestem przypadkiem potwierdzającym, jak ważną rzeczą jest spotkanie dobrego nauczyciela. Ja miałem takie szczęście. W szkole średniej była taka nauczycielka rysunku i to ona pokierowała moimi zainteresowaniami i wpłynęła na wybór kierunku studiów.

- Tak się złożyło, że od wielu lat zasypiam i budzę się, widząc twojego pięknego „słowika w klatce”. Nie tylko dlatego, że słowik kojarzy mi się z ptasim śpiewem, ale także z powodu pewnego charakterystycznego sposobu rozkładania barw i odcieni wyczuwam w twoim malarstwie coś, co nazwałbym muzykalnością ręki. Ja jestem prawie pewien, że obraz tego samego mistrza malowany w zupełnej ciszy będzie inny od tego, który zostanie namalowany podczas słuchania muzyki, a zwłaszcza wtedy, kiedy malarz nuci.

Nigdy takich eksperymentów nie robiłem, ale warto spróbować. Mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że kiedyś śpiewałem nie tylko ochoczo, ale i nieźle. Jako harcerz byłem w drużynie tak zwanym „zaśpiewajłą”, na którym spoczywał ważny obowiązek inicjowania pieśni zgodnych z harcerskim obrzędem ogniskowym, obozowym i marszowym. Niestety, ta rola przypadła mi w okresie mutacji i fakt ten zrujnował mój talent wokalny. Ale gdyby nie to śpiewanie w trudnych warunkach atmosferycznych, w tak szczególnym momencie rozwoju aparatu głosowego, to, kto wie…? W każdym razie pozostała mi wrażliwość na dobrą muzykę, nieskrywana niechęć do hevy metalu oraz tego satanicznego wrzasku muzycznego, który powoduje kalectwo słuchowe tysięcy dziewcząt i chłopców, którzy śpią dosłownie ze słuchawkami na uszach

- Czy istnieje motyw muzyczny, który miał wpływ na jakiś twój akt twórczy w malarstwie?

- Raczej nie. Muzyka kojarzy mi się raczej z dziewczynami Raz na Mazurach poderwałem starszą od siebie kobietę. Zaczęło między nami iskrzyć - podobaliśmy się sobie. Był zachód słońca, poprosiłem ją do tańca – zaczęli grać popularne wtedy „Kormorany”. Nastrój tamtego spotkania kołatał się w mojej pamięci, ale z całą pewnością jego muzyczna oprawa nie przełożyła się na obraz czy choćby szkic.

Owszem, lubię, gdy gra muzyka podczas pracy. Może to być muzyka poważna. Nie ukrywam, że bawi mnie, kiedy czasem na plenery przyjeżdżają młodzi chłopcy, którzy przywożą ze sobą masę płyt i puszczają je w pomieszczeniach, w których pracujemy. Wtedy odrabiam zaległości muzyczne.

Nie wykluczam, że to, co słyszymy, w jakiś sposób odciska się na dziele malarskim, ale w moim przypadku źródłem inspiracji najczęściej bywa nie zamalowana powierzchnia. Wyobraźnia musi się czymś karmić, ale nie musi to być koniecznie świat realny. Na pewno ważną rolę gra kolor.

W czasie studiów i tuż po studiach, do chwili silnego spotkania się z plenerami w Osiekach, które mi najbardziej zamieszały w głowie, był okres brązów. Mam przyjaciela, Mietka Olszewskiego, profesora Gdańskiej Akademii, który był niebieski i takim pozostał. Kiedy rozmawialiśmy na temat sztuki współczesnej, on mi kazał podnosić głowę do góry i patrzeć na niebo, a po swojemu patrzyłem na ziemię.

- Osieki ci zamieszały? Co to znaczy?

- Muszę ci powiedzieć, że moja wiedza na temat historii sztuki skończyła się na secesji. Więc na temat sztuki współczesnej wiedziałem mało. Byłem klasycznym wychowankiem szkoły kapistów, bo ten nurt reprezentowali moi profesorowie. W 1970 roku, na plenerze, na który się wdarłem jako chłopiec na posyłki, spotkałem się z początkującym w Polsce konceptualizmem

To była szkoła innego spojrzenia na sztukę, która przewracała moje dotychczasowe pojęcie estetyki. To był rodzaj szoku, który uzmysławia człowiekowi, że albo nic nie wie, albo się pomylił, co do życiowych wyborów. Po tym plenerze chciałem wszystko rzucić.

- Czy żałowałeś kiedyś , że „poszedłeś w malarstwo”?

- Mimo wspomnianych przeżyć i zdarzających się gorszych chwil w życiu zawodowym, nigdy nie żałowałem dokonanego wyboru. Zadowolenie daje nie tylko aktywność twórcza, ale liczą się także warunki życia, które wpływają na proces samorealizacji każdego artysty. Najkrócej mówiąc, artysta głodny, który nie ma kasy na płótna, farby i pędzle, może co najwyżej pielęgnować marzenia i własną wyobraźnię.

Lata siedemdziesiąte były dla nas, plastyków, bardzo dobrym okresem finansowym. Jak się nie było wyraźnie przeciw, to były zamówienia i sporo pieniędzy. Było paru takich jak Rysiu Lech, który obraził się na pracownię sztuk plastycznych, która była nasza żywicielką i zleceniodawcą i nigdy tam nie poszedł. Zamknął się w maleńkiej kuchni i malował swoje niepowtarzalne dzieła, które były jego pieczęcią, chociaż umiał na przykład dobrze malować karykatury.

- Wróćmy jednak do twojego warsztatu. Zastanawiałem się, skąd się wzięła twoja fascynacje złotem? Teraz, kiedy wiem, że jednak jesteś herbowy, zaczynam co nieco rozumieć.

- Nie rozśmieszaj mnie. W malarstwie nie liczą się herby ani pochodzenie. Cóż to za herbowy szlachcic, którego nie stać na utrzymanie własnej pracowni. Dziś warunki do pracy gwarantuje mi moja partnerka życiowa. Wiśka, która jest człowiekiem orkiestrą, znakomitym manszardem, nie tylko stworzyła mi niezbędną przestrzeń twórczą, ale także zdjęła ze mnie wiele trosk o charakterze egzystencjalnym. Jest moim państwem opiekuńczym.

A to złoto, o którym wspomniałeś, wystąpiło bardzo późno. Ja wcześniej nie lubiłem żółci. Oddawałem tubki z żółcią kolegom. Złote ramy… złote motywy, to było dla mnie kołtuństwo.

- Coś cię jednak w złocie rajcuje?

- Podobnie jak srebro - jest to barwnik zastępczy, który potrafi zastąpić każdą barwę. Jest kolorem uniwersalnym Złota zacząłem używać przez przypadek. Dostałem kawałek folii drukarskiej i zacząłem się nią bawić. Złoto funkcjonuje u mnie w pracach papierowych. Mniej w oleju. Raz… może dwa użyłem w oleju złota. Teraz często używam go do obrazków oraz souvenirów dla przyjaciół i znajomych.

- Czy poczułeś kiedyś, że malarstwo stało się dla ciebie gorsetem?

- Nie! Nigdy! Wręcz odwrotnie - cały czas wracam do malarstwa. Cały czas oglądam malarstwo i ciągle żyję w świecie malarstwa. Doświadczenie Osiek pomogło mi lepiej rozumieć innych twórców. Rozumieć i tolerować. Niekoniecznie się nimi zachwycać.

- Jeżeli cię to malarstwo nie „dusi” to czym jest twoje poszukiwanie takich form kasetowych, jak „czarne skrzynki” lub porcelana? Czy to nie jest próba wyrwania się z ram malarstwa?

- Czarna skrzynka jest oparta na naturze i realiach świata. Skrzynki powstały w stanie wojennym – nie było z czego żyć. Poszedłem do przyjaciela Władka Godyli robić za stolarza i w jakimś momencie żal mi się zrobiło odpadów stolarskich, które się marnowały. Zwłaszcza listew, które szły do pieca – było mi ich bardzo żal. Zacząłem kombinować, z tego zrobić. Tak powstała ramka, która tworzyła przestrzeń, a ja wkładałem w nią pozostałe odpady, które były czasami szalenie inspirujące..

- Jak środowisko odebrało te skrzynki?

- Pierwszą wystawę miałem w pracowni podczas ogólnopolskiej imprezy w Koszalinie. Przyjechało wtedy ponad 60 artystów. Mieszkali w mieszkaniach i pracowniach i tam odbywały się wystawy. Obowiązywał wtedy bojkot oficjalnych miejsc wystawowych. Podczas wystawy w byłej pracowni Rysia Siennickiego pokazałem te skrzynki i usłyszałem wiele ciepłych słów m.in. od Andrzeja Lachowicza oraz Andrzeja Partuma, który prowadził słynne biuro poezji. Był to artysta bardzo kontrowersyjny, już nie żyje.

Pierwsze moje skrzynki popróbowały mieć delikatne zabarwienie polityczne, ale były raczej mini złośliwościami. Potem na oficjalnej wystawie w Kołobrzegu pojawiła się cenzura. Jej funkcjonariusz, bardzo inteligentny facet, zdjął mi parę prac, ale to raczej przysporzyło mi popularności. Na dodatek spowodowałem zupełnie nieświadomą prowokację. Te skrzynki można było łatwo zwinąć czyli ukraść, więc oddzieliłem je od publiczności siecią i ktoś wymyślił, że symbolizuje ona kraty. Zaczęły zjeżdżać czarne wołgi i uznano wystawę za demonstrację polityczną.

Potem muzeum w stanie wojennym kupiło ode mnie pięć tych czarnych skrzynek – raczej kontrowersyjnych, w tym jedną z napisem „samotność”, napisaną literami o kroju „solidarycy”, która była zakazana. Wyciąłem również mapę Polski i ją odwróciłem. Widzisz i patrzysz - Polska! Ale odwrócona i cenzor zdjął – „bo tutaj pan jednym oddał, a drugim zabrał”.

Stworzyłem także tunel, w którym miałem wklejoną kartę do glosowania do WRN, ale tę pracę puścili. Powiedzieli, że gdyby to była kartka do Sejmu, nie byłoby zgody.

Po latach podziękowałem muzealnikom za zakup tych pięciu skrzynek w trudnym okresie braku gotówki, ale okazało się, że tak na prawdę kupili je, bo chcieli zdjąć je z rynku żeby nie podniecały wyobraźni.

Potem zacząłem robić skrzynki wspomnieniowe. Ludzie przynosili różne gadżety i tym się bawiłem i nadal to robię.

- A skąd się wzięła u ciebie ceramika, niekiedy bardzo apetyczna?

- Orlikowska Beata zapraszała na plenery ceramiczne – ja te prace lekceważyłem, a po latach jednak pojechałem i tak mi się to spodobało, że prawie dwa lata robiłem ceramikę. Skończyły się jednak możliwości. Wygonił nas nowy właściciel Chodzieży. Jest to szalenie kosztowna zabawa. Był to w skali dużej fabryki mikroprocent kosztów, a ponadto my pracowaliśmy, nie przeszkadzając produkcji – niejako obok. Zmienił się nie tylko właściciel, ale na dodatek także technologia. Wszystko obróciło się przeciwko sztuce.

- Koszalin w twoim życiu twórczym jest…?

- Drugą żoną i to wszystko Po studiach pojechałem odrabiać stypendium do Słupska. Nie odrobiłem nawet pięciu minut. Chcieli dać mi biurko, więc odmówiłem. Namówiono mnie, bym odpoczął po studiach i tak odpoczywałem, że się ożeniłem ze słupską aktorką, lecz po półtora roku rozwiodłem się z powodu niezgodności artystycznych dusz .

W połowie 1972 roku poznałem drugą żonę, Ewę i wżeniłem się do Koszalina, który wydawał mi się większym centrum. Tu był większy ferment twórczy i więcej instytucji artystycznych. Była Państwowa Pracownia Sztuk Plastycznych, Biuro Wystaw Artystycznych, słynne Koszalińskie Towarzystwo Społeczno-Kulturalne, więcej kawiarni i restauracji, teatr, filharmonia, muzeum, niezwykle aktywne środowisko plastyczne itd. Ale Słupsk pozostał miastem mojego dzieciństwa.

- Czy w twoim życiu istnieje fenomen miejsca pracy?

- Ja pracuję najczęściej w domu, przy biurku, z Wisią obok . Żeby robić wielkie formy, trzeba mieć pracownię, a żeby mieć pracownię, jak już mówiłem, trzeba mieć spore pieniądze, a ja mam rentę 590 złotych i czasem Wiśka coś mi sprzeda.

Jestem jednak przekonany, że fenomen miejsca pracy to nie tylko pracownia, ale także bardzo szeroko rozumiana przestrzeń twórcza, której nieodzowną częścią jest wolność, dostęp do dzieł innych twórców, możliwość wymiany myśli i doświadczeń.

W tak rozumianej przestrzeni miałem te wspomniane, tak ważne dla mnie Osieki, liczne plenery, wystawy, duże realizacje naścienne. Oglądałem i podziwiałem muzealne dzieła wielkich mistrzów. Miałem okazję rozmawiać z najwybitniejszymi teoretykami sztuki. Wbrew obiegowym opiniom nie wszystkie nasze nocne plastyków rozmowy były jałowe intelektualnie. Ze spotkanych w tej przestrzeni ludzi Władek Hasior był dla mnie kimś ważnym. Dwa razy się zetknęły nasze losy – w czasie studiów i w Koszalinie To była niezwykła osobowość. Był otwarty, choć byli ludzie wobec niego wrogo nastawieni.

Kiedy tworzył w Koszalinie, taksówkarze mówili - panie, miliony wziął za to żelastwo. Nigdy nie zapomnę wspaniałych i mądrych wykładów Władka na temat kultury przydrożnej.

Na mój fenomen miejsca pracy złożył się także klimat lat siedemdziesiątych nacechowany troską o estetykę miasta i warunki pracy koszalińskich plastyków. Może było biedniej, ale dbano o estetyczny ład. Próbowano realizować koncepcję, którą współtworzyło samo środowisko.

Fenomen miejsca pracy tworzyli także wspaniali ludzie z Rysiem Siennickim na czele, który nauczył mnie skromności i picia wódki. Był człowiekiem bezinteresownym i życzliwym, choć potrafił nam, młodszym przywalić, kiedy było to potrzebne. Innym ważnym człowiekiem był Stefan Napierała, który artystę szanował i ratował w potrzebie. Wielu młodym twórcom ułatwił start zawodowy. Pomagał nam żyć. Ta przestrzeń to cała plejada wspaniałych koleżanek i kolegów. Nasze kultowe miejsca w „Bolszewiku” i BWA, gdzie wykuwała się przyjaźń, nowe pomysły, a czasem szaleństwa, bez których nie ma atmosfery Parnasu.

 

- Najbliższe plany to pewnie obchody jubileuszu 65 - lecia, odbieranie nagród, gratulacji, listów intencyjnych i przyjacielskie wizyty najbliższych, a co potem?

- Trzeba namalować jeszcze kilka dobrych obrazków, choć przychodzi to coraz trudniej. Kiedyś miałem wielką łatwość tworzenia. Teraz dłużej się namyślam, zastanawiam, ale jeszcze was wszystkich zaskoczę.

Mam też geograficzne marzenia. Chciałbym spędzić z Wiśką urlop w Grecji i jeszcze raz pojechać na Litwę. Byłem tam dwa lata temu ze starszym bratem i odwiedzaliśmy rodzinne strony. Byliśmy bardzo wzruszeni.

 

Dziękuję za rozmowę i – w imieniu swoim i „Miesięcznika” – życzę ci z okazji jubileuszu zdrowia, pomyślności oraz wielokrotnego przekroczenia wyznaczonych sobie planów i marzeń.

Koszalin maj 2008r.

 Źródło: Miesięcznik. Pismo społeczno-kulturalne (nr 5.) 2008 r.