Maria Ulicka
Na początku kwietnia, podczas spotkania przyjaciół z okazji imienin Ryszarda, wraz z Wisią zaprosił wszystkich na swoje siedemdziesiąte trzecie urodziny oraz jubileusz 25-lecia „Galerii na Piętrze”. Impreza miała się odbyć 20 maja. Był w dobrym humorze, a Wisia wykonała nawet solo „Pieśń więzienną filaretów”, do której słowa napisał Antoni Odyniec, śpiewaną często w jej rodzinnym domu. A oto krótki fragment tej pieśni:
Precz, precz od nas smutek wszelki, zapal fajki, staw butelki;
Niech wesoły z przyjacioły wdzięcznie płynie czas! – bis
Cóż pomoże narzekanie? Co się stało, nie odstanie,
Dobrym wszędzie dobrze będzie, a złym wszędzie kwas! – bis /…/
Czas z przyjaciółmi płynął „wdzięcznie” kilka tygodni i nic nie zapowiadało tego, że Andrzej w swoje urodziny będzie już daleko od ziemskich trosk… 25 kwietnia wieczorem podczas obierania jabłek stracił przytomność i odszedł od nas tworzyć swoje malarskie wizje na niebiańskich pastwiskach…
Ponieważ niedawno pisałam o Nim z okazji Jego „siedemdziesiątki” – przypomnę fragmenty tamtego tekstu, żeby ocalić od zapomnienia tę charakterystyczną i jakże nietuzinkową postać.
Artysta plastyk Andrzej Słowik urodził się 14 maja 1943 roku w dalekich Ejszyszkach koło Wilna, a od 1972 roku mieszkał w Koszalinie. O jego twórczości tak napisał Andrzej Konieczny w tekście „Poezja żywiołów codziennych”:Andrzej Słowik zaskakuje mnogością artystycznych bytów, ilością pomysłów, twórczych postaw. Pomimo tej różnorodności jest całkowicie rozpoznawalny. I w tym leży jego siła. Język, jaki wybiera do swoich opowiadań potrafi być różny, ale sposób narracji, frazowanie – jeśli użyć tego muzycznego terminu – jest absolutnie Słowiczy.
Już w szkole chciał być tylko artystą. Tak odpowiadał zawsze paczce przyjaciół ze szkoły średniej, do której chodził w Sopocie. Uśmiejesz się – mówił kiedyś do mnie – ale twierdziłem, że chcę być artystą i malować obrazy dla robotników. Jeżeli los nie pozwoliłby mu na malowanie – ostatecznie mógłby być stolarzem. Pracował nawet w tym fachu w stanie wojennym. Trochę przeszkadzałby mu w tym zapewne ulubiony styl życia – spanie do dziewiątej i bardzo późne chodzenie spać. A także cechy, które lubił: lenistwo i „łapserdactwo”. Lenie nikomu nie przeszkadzają – śmiał się – a łapserdak – to taki inteligent, nie chuligan, coś między lekkoduchem a wolnomyślicielem. Ma swoje normy i swój honor.
Andrzej Słowik, artysta po Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Gdańsku (dyplom malarstwa uzyskał w pracowni prof. Krystyny Łada-Studnickiej) ponad czterdzieści lat mieszkał i tworzył w Koszalinie. Trudno nawet wymienić wszystkie dziedziny i kierunki jego działań artystycznych. Były wśród nich: malarstwo sztalugowe i architektoniczne, grafika, kompozycje w technice własnej, performance, instalacje... Biorąc aktywny udział w życiu środowiska plastycznego – współorganizował wiele plenerów malarskich, aranżował wystawy, projektował plakaty... Miał około pięćdziesiąt wystaw indywidualnych. Brał udział w wystawach zbiorowych. Był laureatem wielu nagród i wyróżnień w koszalińskich konkursach pod nazwą „Dzieło Roku” /dziś: „Postawy Roku”/ oraz na ogólnopolskich i międzynarodowych wystawach i festiwalach. Długoletni mieszkańcy Koszalina pamiętają jeszcze piękny, stylowy wystrój starej „Tawerny” autorstwa Andrzeja, malarstwo ścienne w MPiK-u, koncepcję wystroju dawnej kawiarni BWA... Do długiej listy różnorodnych działań twórczych Andrzeja doszły „Słowiki w plenerze” – prezentacje prac artysty w ogrodzie domku na Rokosowie. Majowe, organizowane w okolicach urodzin i imienin artysty pokazy prac, połączone były ze spotkaniem licznych przyjaciół i znajomych Andrzeja i Wiśki oraz z całonocnymi dyskusjami o sztuce.
Anna Mosiewicz w jednym z katalogów do jego wystawy podkreśliła, że Andrzej Słowik to artysta, dla którego – o czym świadczą jego prace – najważniejszy był i jest nadal kolor, z upływem czasu wyraźniejszy, nasycony, tworzący wyraźne kontrasty. Jego malarstwo emanuje ciepłem, witalnością, radością życia – niezależnie od techniki, formy, rodzaju farb. A Andrzej Konieczny, w tymże samym katalogu, pisał, że pracujący Andrzej Słowik kojarzy się ze średniowiecznymi rzemieślnikami. Andrzej „majstruje”. Czasem coś przybije, „oszkli”, poustawia po swojemu, coś zarzuci, zachlapie. Świat jest udany, jeśli choć niektóre jego elementy znajdują wspólne połączenie: na płótnie, kartce papieru, skrawku ziemi, bądź zostaną zamknięte granicą, jaką artysta wyznacza swoim kasztom czy czarnym skrzynkom.
W sprawie autorytetów w dziedzinie malarstwa Andrzej wypowiadał się tak: Nie mam jednego wzoru, autorytetu, przed którym klękam na kolanach. Starzy mistrzowie – oczywiście, są fantastyczni, przede wszystkim ze względu na gigantyczne umiejętności fachowe. Ale – lubię tylko niektóre prace niektórych artystów, a nie – wszystkie. Na pewno wiem, że nie znoszę w malarstwie jednoznaczności, lubię pewne tajemnice, niespodzianki. W życiu zresztą też. Tak jest zdecydowanie ciekawiej, nie, Wiśka? Z tym pytaniem, niewymagającym jakby odpowiedzi, zwrócił się do żony. I tu zacytuję Olę Pieterwas: Żony – Jadwigi Kabacińskiej-Słowik, damy koszalińskiej kultury, właścicielki „Galerii na Piętrze”. Wiśka była Jego życiem, muzą, menadżerką, wszystkim.
Charakteryzując Andrzeja przytoczę teraz fragment jego rozmowy z Ryszardem Ulickim w „Miesięczniku” z 2008 roku, z okazji 65- rocznicy urodzin artysty, w którym Słowik tak odpowiadał na pytanie, czy w jego życiu istnieje fenomen miejsca pracy:
Jestem przekonany, że fenomen miejsca pracy to nie tylko pracownia, ale także bardzo szeroko rozumiana przestrzeń twórcza, której nieodzowną częścią jest wolność, dostęp do dzieł innych twórców, możliwość wymiany myśli i doświadczeń. W tak rozumianej przestrzeni miałem tak ważne dla mnie Osieki, liczne plenery, wystawy, duże realizacje naścienne. Oglądałem i podziwiałem muzealne dzieła wielkich mistrzów. Miałem okazję rozmawiać z najwybitniejszymi teoretykami sztuki. Wbrew obiegowym opiniom nie wszystkie nasze nocne plastyków rozmowy były jałowe intelektualnie. Ze spotkanych w tej przestrzeni ludzi Władek Hasior był dla mnie kimś niezwykle ważnym. Dwa razy się zetknęły nasze losy – w czasie studiów i w Koszalinie. To była niezwykła osobowość
Na mój fenomen miejsca pracy złożył się także klimat lat siedemdziesiątych nacechowany troską o estetykę miasta i warunki pracy koszalińskich plastyków. Może było biedniej, ale dbano o estetyczny ład. Próbowano realizować koncepcję, którą współtworzyło samo środowisko.
Fenomen miejsca pracy tworzyli również inni wspaniali ludzie z Rysiem Siennickim na czele, który nauczył mnie skromności i picia wódki. Był człowiekiem bezinteresownym i życzliwym, choć potrafił nam, młodszym przywalić, kiedy było to potrzebne. Innym ważnym człowiekiem był Stefan Napierała, który artystę szanował i ratował w potrzebie. Wielu młodym twórcom ułatwił start zawodowy. Pomagał nam żyć. Ta przestrzeń to cała plejada wspaniałych koleżanek i kolegów. Nasze kultowe miejsca w „Bolszewiku” i BWA, gdzie wykuwała się przyjaźń, nowe pomysły, a czasem szaleństwa, bez których nie ma atmosfery Parnasu.
I już prawie na koniec: Andrzej od strony kulinarnej. Bardzo lubię pierogi. Szczególnie ruskie. Wiele razy zajadałam się nimi z różnych okazji u Słowików. Kiedyś Andrzej obiecał, że zrobi je specjalnie dla mnie i naprawdę zrobił. Były pyszne. Rumiane, nieduże, rozpływające się w ustach. Po prostu znakomite. Cała tajemnica podobno tkwi w tym – jak twierdził twórca owych rarytasów – żeby umiejętnie zrobić ciasto bez jajek. No i oczywiście farsz. Tym razem – był z trzech rodzajów twarogu, cebulki, skraweczków, ziemniaków i koperku. No i trzeba odpowiednio doprawić to wszystko, ulepić w maleńkie dzieła sztuki, ugotować i przyrumienić na tłuszczu…
I całkiem na koniec – z przekonaniem powtórzę za Olą Pieterwas: Andrzeju, nie mówimy Ci, żegnaj! Artyści nie umierają! Przesłanie, które tak lubiłeś – „Miłość człowieka do człowieka” pozostanie na zawsze w Twoich dziełach! Trzeba tylko umieć na nie patrzeć!
Tygodnik Miasto - 29 kwietnia 2016 r.